JUŻ W KIOSKU

Przewlekle chora służba

2019-10-07 14:40:42

Ocena:

0/5 | 0 głosów

Jeśli diagnozy złe nie są, wystarczy się kontrolować w specjalistycznych poradniach. Pozostaje tylko pilnować terminów. Żeby nie przekroczyć dwóch lat między wizytami u lekarzy. Bo wtedy trzeba przedstawić nowe skierowanie z poradni rodzinnej. Usłyszy się przy okazji, że nie dba się o własne zdrowie. Bo zapobiegać warto, żeby nie narazić służby zdrowia (i siebie) na jeszcze większe koszty. Tyle że to niekiedy nie takie proste. W klinikach polsko - amerykańskich zapisów do kardiologa na ten rok już nie ma. Zresztą, jak doniosła "Gazeta", za chwilę poradnia może przestać istnieć. Dlatego koleżanka z wieloletnią niewydolnością sercowo – naczyniową musiała skorzystać z prywatnej porady, tym bardziej że – jak słusznie przypuszczała – do oceny jej stanu zdrowia były potrzebne dodatkowe, poza EKG, badania. Na tzw. holterowskie też przyszłoby jej czekać tygodniami, jeśli nie miesiącami. Zrobiła więc, płacąc za nie z własnej kieszeni. Wynik okazał się wiele mówiący. Nie inaczej, jeśli ma za sobą inwazyjne zabiegi w zabrzańskiej klinice. Wie więc, że nie może zdać się na los, lecz musi się okresowo się kontrolować. Ale jak to zrobić, jeśli albo zapisów do specjalisty jeszcze nie ma, albo już były? Likwidacja starachowickich klinik polsko – amerykańskich miała nie wpłynąć na sytuację w miejscowej kardiologii. Tyle że wtedy, kiedy owe działały, starachowiczanin i mieszkaniec okolicy mógł liczyć na opiekę medyczną z prawdziwego zdarzenia. Nawet centralne media – sądzę, że zazdroszcząc takich rozwiązań – głosiły, jak to w Starachowicach karetki wożą w zależności od dnia tygodnia do jednego lub do drugiego oddziału. Żeby nie być na ustach całej Polski (piszę to oczywiście z sarkazmem), wybraliśmy opcję równania do średniej krajowej. Przegrały kliniki i w Starachowicach leczy się już tak jak gdzie indziej. W jednym szpitalu. Że nie lepiej, lecz gorzej – nieważne. Mimo że decydenci zapewniali, iż likwidacja klinik nie odbędzie się bez uszczerbku dla pacjentów. A jak naprawdę jest? Kolejka przed gabinetem kardiologicznym w starachowickim szpitalu. Pacjentka opuszcza go ze skierowaniem na oddział. Jest druga połowa sierpnia br. Za kilkanaście minut wraca. Ze łzami w oczach prosi kolejkowiczów o możliwość ponownego kontaktu z lekarzem poza trybem, używając słynnego zawołania. Dowiedziała się bowiem, że szpital przyjmie ją, ale... dokładnie za miesiąc. Wśród czekających w korytarzu ludzi zawrzało. Nie, nie, nie z powodu trybu! Każdy poczuł się pechową pacjentką. Odezwały się głosy, nie wolne od krytyki pod adresem szeroko rozumianej władzy. Jedna z kobiet, zbulwersowanych sytuacją, odważnie stwierdziła, że jak tak dalej pójdzie, jest gotowa zachęcać do jawnego protestu. Sprzymierzeńców poszuka wśród emerytów, bo im nikt nic  nie zrobi. Świadczeń przecież ZUS za udział w pokojowych demonstracjach w słusznej sprawie chyba nie odbierze? To ciekawe, że pacjentce przez głowę przeszło zagrożenie ewentualnymi represjami. W kraju, w którym konstytucyjnie zagwarantowana jest swoboda wypowiedzi i prawo do strajku. Jakoś tak powiało ustrojem słusznie minionym. Nie do tego stopnia jednak, żeby inni pacjenci nie włączyli się do dyskusji. Padły słowa pełne niezgody na lekceważenie chorych. Że zmuszani do przyjmowania dużej liczby pacjentów lekarze nie poświęcają im należytej uwagi. Że oszczędzają pieniądze ograniczając liczbę badań etc. To sprawia, że zdesperowani pacjenci pukają do drzwi prywatnych ośrodków. Płacą za leczenie, choć zdecydowana większość przez całe życie płaci na nie składki. Próbowano nawet wyliczać, ile by się uzbierało, gdyby te składki lokować samodzielnie na wydzielonych kontach. W przypadku emerytów z kilkudziesięcioletnim stażem pracy byłyby to pewnie znaczące kwoty. Dziś jak znalazł, gdy zaszwankowało zdrowie. Tyle że chorują również bardzo młodzi. W bliskiej mi firmie pracują głównie tacy. I wszyscy są częstymi gośćmi (o ironio tego słowa w tym przypadku!) u miejscowych lekarzy. Bo i żylaki, i zwyrodnienia stawów, i jaskra, i zagrożenie cukrzycą. Przed czterdziestką, u jednej tylko osoby, pracującej zawodowo, z małym dzieckiem i domem na głowie... Mąż weekendowy – zatrudniony poza Starachowicami. Z dwóch pensji – przy wciąż dużej chęci do aktywnego przeżywania życia –  trzeba jeszcze zapłacić lekarzowi i wydać na leki. I jak tu nie stawiać na pierwszym miejscu wśród priorytetów, którymi powinna się zająć władza, kulawej polskiej służby zdrowia, co pokazały przedwyborcze sondaże? Każda cierpliwość ma swoje granice. Niby reforma wisi w powietrzu. Po wyborach. Byle znów nie okazała się deformą. /ewa/