JUŻ W KIOSKU

Historia

Z historią starachowickiej prasy najdłużej związana zawodowo nadal jest absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, Wiesława Żyła. Kiedyś redaktor naczelna „Budujemy Samochody”, a przez długie lata „Gazety Starachowickiej”, która obchodzić będzie 20-lecie działalności. Właśnie ukazało się 1000-czne jej wydanie.

–  Połowę dziennikarskiego stażu spędziła Pani w „Zielonej” – jak mówią czytelnicy o GAZECIE…  Jak to się zaczęło?

–  Gdy w październiku 1990 r. dyrekcja FSC z przyczyn finansowych zrezygnowała z wydania gazety zakładowej „Budujemy Samochody”, musiałam się rozstać z pracą i zespołem redakcyjnym. Jako jedyna z tytułem magistra dziennikarstwa szanse na pracę w Starachowicach miałam żadne. Szukałam więc – mobilizowana przez redakcyjnego kolegę Marka Barańskiego – sponsorów, zainteresowanych wydawaniem gazety. W 1992 roku udało się. Kielecki biznesmen, właściciel spółki „Drogowiec” Stanisław Bystrzyński, zdecydował się zainwestować w takie przedsięwzięcie, dzięki również „wstawieniu się” za tym rodzinnego przyjaciela Stefana Lenarta. Rozruchem zajął się Jurek Chrobot – kielecki dziennikarz. Zaczęło się od szukania lokalu, więc niezbędna była wizyta u ówczesnego prezydenta miasta. Oczywiście był „za”, ale „wskazał”… obsadę (A. Łącki, J. Babicki, P. Krysiak). Tym sposobem w pierwszym zespole Gazety znaleźli się głównie ludzie, dla których robienie profesjonalnego czasopisma było czarną magią. Ja – nie bez przyczyny – dostałam więc zadanie mózgu gazety – stanowisko sekretarza redakcji. W dziennikarskiej kadrze znaleźli się na szczęście również moi koledzy z gazety zakładowej „BS”, dziennikarze Marek Barański i Antoni Dąbrowski.

– Czuję w tej wypowiedzi sporo niedomówień…

–  Mówiąc więc wprost, przyszło mi uczyć większość zespołu zawodowego rzemiosła w atmosferze, jakiej się nie spodziewałam. 25 czerwca 1992 r. wydaliśmy pierwszy numer „Gazety Starachowickiej”, potem kolejne i nowicjusze z doświadczeniem „ulotkowym” stali się bardziej pewni siebie, a jak już nieco pojęli techniczne tajniki składania gazety, naczelny próbował się mnie bezczelnie pozbyć.

 –  Może był to typowy konflikt pokoleń? Nastały bowiem czasy transformacji ustrojowej, Pani kierowała gazetą w okresie źle dziś ocenianym.

– Każdy okres można godnie przeżyć, i nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie powinni mieć także ci, którym przyszło ze mną współpracować. W gorącym okresie strajków w latach 1980-1981 miałam uwagi do współpracujących z zakładowymi mediami związkowców „S”, ale wyłącznie dotyczące błędów językowych w dostarczanych mi do publikacji tekstach. Byli to bowiem młodzi ludzie, niektórzy nie znający aż tak dobrze języka ojczystego, więc powinni moje uwagi przyjmować z życzliwością. To ja dawałam swoją twarz za publikowane treści i to mnie zależało, by było to po polsku. Większość to rozumiała, ale znalazł się taki, co nazywa to „brużdżeniem”. Traktuję to, jako urażoną męską dumę, bo… baba od niego nie może być mądrzejsza.

– Czyli aż tak „różowo” nie  było?

–  Było jak powinno być w moim zawodzie. Nie każdy się do niego nadaje, więc wszelkie uwagi miały i mają jeden cel – doskonalić warsztat!  Gdyby tego tak nie odbierano, to wówczas wyleciałabym z hukiem z pracy, nawet pod groźbą strajku. Tak przecież zrobiono w kilku instytucjach miasta. Ja przetrwałam.

– W „Gazecie Starachowickiej” się jednak Pani ostała do dziś.

–  Wróciłam po zsyłce wówczas, gdy „buntownicza” ekipa założyła swoje pismo, a czas ten zajęły mi inne zajęcia zlecone przez wydawcę i współpraca z innymi czasopismami. W „starachowickiej” ponownie powierzono mi obowiązki sekretarza redakcji, po odejściu pierwszej ekipy, a naczelnymi redaktorami byli kolejno Jerzy Kosowski i Janusz Budzyń. Zmienił się w międzyczasie wydawca, kielecki „Drogowiec” sprzedał wydawnictwo spółce ATW w Podlesiu Mleczkowskim koło Radomia, którego właścicielem był Andrzej Wilamowski. Wówczas jeszcze zespół egzystował bez mojego udziału. Pracujący w Gazecie wpadli jednak na pomysł – jak później się dowiedziałam – by zapronować nowemu wydawcy odkupienie gazety, z argumentacją, że przynosi mu straty, a on podziękował im za pracę natychmiastowymi wypowiedzeniami. Takim sposobem mogłam spokojnie wrócić do zawodu. Wydawca docenił moją pracę i tak stałam się jej właścicielem. Od 2000 r. „Gazeta Starachowicka” jest już własnością moich dzieci.

– Przez te dwadzieścia lat przewinęło się w redakcji sporo ludzi.

– Owszem, wszystkich bardzo cenię, a tych, którzy już nie pracują również mile wspominam. Dziennikarskim talentem błyszczał Andrzej Wojtas, pracował z nami Mariusz Dekiel, pierwsze kroki w tym zawodzie stawiali w „Gazecie”: Iwona Ogrodowska, Urszula Żak, Izabela Pocheć, Robert Pacek, Paweł Lubieniecki, Kamil Zachert, Dariusz Kuchniak, Paweł Tworzewski, Katarzyna Pyzik, krótko pracowała też Ewelina Lewkowicz. Do dziś współpracuje z nami Ewa Perłowska i Marek Oziomek. Marketingiem zajmowali się: Jerzy Blicharz, Grzegorz Zaczyński, Krzysztof Latała i Marzena Parys, a sprawami aministracyjno-ekonomicznymi Aldona Dłużewska i Grażyna Paniec. Gazetę współtworzyli też korespondenci:  Krzysztof Korona, Janusz Zakrzewski, Jerzy Uzar, Włodzimierz Kowalczyk, Józef Kowalski, Leszek Polakowski, Katarzyna Mikulska, Paweł Lewkowicz, Leszek Kowalski i nieodżałowany dziennikarz śp. Adam Berlewicz. Za graficzną stronę odpowiadali: Rafał Chmiel, Agnieszka Cheda i Grzegorz Jasztal. Mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam.

– Na korespondentów może Pani liczyć do dziś.

– Oczywiście, bez Nich żadna gazeta nie funkcjonuje, bo znakomicie uzupełniają tematykę i stanowią w dużym stopniu o jej atrakcyjności. Jakże ubogi byłby np. sport na naszych łamach, ze względu na „damską” obsadę, bez Marcina Pokrzywki, nie byłoby krzyżowki, gdyby nie Krzysztof Sarzyński –  „Wódz” z Wąchocka.

– Jesteście na lokalnym rynku czytelniczym najpopularniejszym tygodnikiem…

– I to nasz – zespołu redakcyjnego – największy sukces. Zaangażowanie, dbałość o aktualność i atrakcyjność materiałów, rzetelność zawodowa dziennikarzy dają efekty. A mierzy się je wyłącznie popularnością Gazety wśród czytelników. Będziemy się starali pozyskać jeszcze tych, którzy sięgają po inne tytuły. Prezentowana na naszych łamach atrakcyjna tematyka, dziennikarskie formy jej przekazu będą tylko przyciągać.

– Doświadczenie zawodowe jest do tego niezbędne…

– Ma je zespół redakcyjny, mam je ja, wszak w tym zawodzie pracuję już ponad 40 lat.

– Zaczynała Pani w Rozgłośni Zakładowej byłego już FSC.

– To były lata sześćdziesiąte. Szmat czasu temu, wiele doświadczeń i gorący okres sierpnia’80, kiedy po raz pierwszy byłam „na wylocie”. Odmówiłam bowiem sekretarzowi od propagandy podania komunikatu o zakończeniu strajku w Szczecinie, argumentując, że zakazali mówić o protestach, to nie ma sensu informować o tym, że się skończyły. Byłabym za bramą, gdyby nie ówczesny główny kadrowiec. Jakoś mnie z tego wybronił. Nieco „kłopotu” sprawił mi też Henryk Miernikiewicz, przysyłając na służbowy adres list z internowania, po odbiór którego wezwano mnie… do Komitetu. Przepracowałam jednak do 1982 roku, kiedy to dyrektor naczelny FSC Tadeusz Banach powierzył mi wznowienie działalności „Budujemy Samochody” po zakończeniu stanu wojennego, a ówczesny naczelny Adam Berlewicz zdecydował się na pracę w „Słowie Ludu”.

– W niezwykle ciekawym czasie…

–  Ale jakże trudnym… Te nowe czasy dały ludziom ogromny potencjał wiary w siebie i swoje działania, żądali, by wolność słowa była interpretowana według ich idei. Prawo prasowe było dla nich przeżytkiem, choć obowiązywało dziennikarzy. Na tym tle czasem dochodziło do merytorycznych sporów, ale zawsze stać było nas na consensus.

– Pewnie były i wpadki.

– Raczej incydenty i to nie z „Solidarnością”, a KZ PZPR. Zakładowemu od „ideologii” nie podobało się na przykład, że w „BS” zamieściłam fotkę ze Świętego Krzyża, zapowiedź pielgrzymki Ojca Świętego do Polski, czy notki o powołaniu w FSC koła Stronnictwa Demokratycznego. Na szczęście skończyło się tylko na „dyscyplinującej” rozmowie.

– Takie chwile pozostają w pamięci.

– Nie tylko chwile, również ludzie. Niektórzy, których w tamtej perspektywie oceniałam jako wiernych partii, po 1989 roku stali się raptem uciemiężonymi przez socjalistyczny system. Przecież tyle lat służyli tej jedynej, słusznej, spotykałam ich na partyjnych forach, słuchałam ich ideologicznych wykładów, a raptem okazali się ofiarami tego paskudnego okresu. Pamięć im nagle wróciła, czy byli na tyle sprytni, że wykorzystali matkę partię dla własnej kariery. Bo to nie byli szeregowi pracownicy w fabryce.

– To są ostre słowa…

– Odpowiem za Edwardem Stachurą: „Prawda jest prawdą. Niczym więcej, niczym mniej. Prawda jest faktem”.

– Nic dodać, nic ująć. Dziękuję za rozmowę,