JUŻ W KIOSKU

Na innych łamach

2011-07-18 00:00:00

Ocena:

0/5 | 0 głosów

Gazeta wyborcza nr 123

Ludzie, którym się nieźle powodzi, czują, że stoją na cienkim lodzie, i odgradzają się od reszty społeczeństwa. To tu leży rów tektoniczny, z którego płyną największe zagrożenia dla stabilności i pokoju społecznego w Europie – wieszczy niebezpieczeństwo Berthold Vogel, niemiecki socjolog, z którym w wywiadzie „Samo państwo nie da rady”, rozmawiał Piotr Buras.

W ostatniej dekadzie w Europie wzrosły nierówności społeczne. W jakiejś mierze to skutek zjednoczenia. Za sprawą pogłębiania się przepaści między biednymi i bogatymi oraz ograniczenia państwa opiekuńczego, Europa nie stała się drugą Ameryką. Być może nie ma dziś więcej biedy niż dziesięć lat temu. Niepokojącym zjawiskiem jest jednak jej utrwalanie się. I to nawet w bogatych krajach kontynentu. „ Ludzie, którzy znajdują się w trudnej sytuacji materialnej lub życiowej, pozostają w niej na dłużej. O własnych siłach coraz trudniej się z niej wydobyć.” Największym ryzykiem popadnięcia w biedę są obciążone osoby nie dysponujące stabilnymi strukturami rodzinnymi. Rodzina daje motywację do działania i poczucie, że wysiłek się opłaca. Niestety, warstwy średnie, dotąd kotwica porządku społecznego, też zaczynają trapić obawy o utratę materialnych przywilejów i statusu społecznego. Innymi słowy, lęki się rozprzestrzeniają. „Dla klimatu społecznego nie ma większego znaczenia, na ile te lęki są uzasadnione.” Toteż wyzwaniem staje się pytanie, jak problem rozwiązać w warunkach malejących zasobów. „Społeczeństwo kurczy się pod względem demograficznym, gospodarka rośnie generalnie coraz wolniej w całej Europie. Jak uniknąć sytuacji, w której konflikty o dobrobyt nie staną się naprawdę destrukcyjne? Gdzie jest jakaś sensowna perspektywa? Czy możemy wyobrazić sobie jakąś formę dobrobytu, która nie opierałaby się na założeniu, że wszystkim będzie się żyło coraz lepiej? - stawia pytania socjolog. Na początek proponuje zmiany w myśleniu. Biedy nie da się zwalczyć tylko za pomocą pieniędzy. Zachęca do sięgnięcia po kapitał społeczny, który istnieje w większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. To Kościoły, fundacje, organizacje społeczne, stowarzyszenia. „ Działania państwa należy silniej powiązać z zaangażowaniem właśnie na tym szczeblu społeczeństwa obywatelskiego./…/ Aby wydobyć się z dołów, ludzie potrzebują przede wszystkim możliwości uczestniczenia w życiu społecznym, kontaktów z innymi ludźmi i motywacji ” – przekonuje.

Polityka nr 24

„KUL już nie jest cool” - obawia się Cezary Łazarkiewicz. Za PRL lubelska uczelnia była szkołą elitarną i na tle innych wyjątkową. Wolną od oficjalnej ideologicznej doktryny tamtych czasów, a zatem oazą. Utrzymywała się ze składek wiernych, a trafiali doń ludzie z wilczymi biletami, którzy gdzie indziej nie mogliby studiować.

W 1989 r., kiedy kończył się komunizm w Polsce, studiowało tam 2,5 tys. studentów. Dziś - 20 tysięcy. Niepostrzeżenie w KUL zaczęli dominować prawicowi radykałowie. „Im bardziej się radykalizuje, tym niżej spada w rankingu wyższych uczelni”. Kiedyś do Lublina zjeżdżali na KUL studenci z całego kraju, dziś dominują młodzi ludzie z lubelskich i tarnowskich miasteczek. Gdy zapanowała wolność, uniwersytet przestał być wyjątkowy. „Przez wiele lat /.../ chronił /.../ przed ideologizacją, aż sam zaczął na nią chorować”. Autor widzi w nim lustro podziałów w polskim Kościele. Część studentów przychodzi tu, błędnie uznając, że katolicki znaczy to samo, co prawicowy, konserwatywny lub narodowy. Na uczelni próbują znaleźć podobnych do siebie. Od nich słyszą, że przez lata wojny, komunizmu i III RP ucierpiały naród i państwo, że trzeba odbudować Polskę. „Młodym konserwatystom ten ciężki kamień próbują pomóc wepchnąć autorytety z zewnątrz - Stanisław Michalkiewicz, Wojciech Cejrowski, Janusz Korwin - Mikke, autorzy filmu „Mgła”, publicyści „Gazety Polskiej” czy „Naszej Polski”, którzy dość często goszczą na spotkaniach/.../”. Autor zgadza się, że środowisko uniwersyteckie może mieć swoje enklawy radykalizmu, ale nie powinny stać się głównym nurtem, by nie zdominowały uniwersytetu. „Ma on uczyć samodzielnego myślenia, a nie - jednego myślenia, ma uczyć otwartości, a nie zamykać się na innych” – cytuje prof. Mirosława Filipowicza, byłego dyrektora Instytutu Historii KUL.

Juliusz Ćwieluch ze swoim rozmówcą Kordianem Kolbiarzem, dyrektorem Powiatowego Urzędu Pracy w Nysie, inaczej rozszyfrowują szyfr pośredniaków: „PUP: Pracy Udawanie Poszukiwanie”.

Nic by się nie stało, gdyby jutro urzędy pracy zastrajkowały. Bo ich wpływ na rynek pracy jest żaden. Wykształciły jedynie świetny system udawania. „Bezrobotni udają, że są bezrobotni. Pracodawcy udają, że wszystko u nich jest w porządku /.../ Natomiast generalnie wygląda to tak, że ten system degeneruje poszukujących pracy, dających pracę, nawet pośredniczących, czyli urzędników”. Pośredniaki skupiają się na klientach, którym łatwo pomóc - tych którzy wiedzą, jakie zawody mają wzięcie i się w tym kierunku szkolą albo zamierzających założyć własną firmę. Tymczasem od kredytów i dotacji są banki! PUP - y powinny wyciągnąć z bezrobocia. Jak dotąd tolerują kombinowanie. Rejestrują dla darmowego ubezpieczenia oraz świadczeń z instytucji pomocowych. „Po 16 latach pracy w urzędzie widzę, że są to zachowania przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dzieci trwale bezrobotnych rodziców same wchodzą w tę koleinę. Całe rodziny nie mają pracy od lat. Ale żyją i mają się w miarę nieźle. Skoro tak można, to oznacza, że system nie zachęca do podejmowania pracy, wręcz zniechęca. Ci ludzie, jeśli pójdą do pracy, to tylko na czarno”. Pup - y są mistrzami w tworzeniu pieniędzy. W 2010 r. na aktywizacje zawodową wydały aż 8 mld zł! Tyle że rekordu w wyciąganiu ludzi z trwałego bezrobocia nie osiągnięto. Problem pozostał. Dzięki zmianie przepisów „przedsiębiorca, który tworzył etaty, mógł otrzymać na jedno nowe miejsce pracy taką samą kwotę, jaka przysługiwała zakładającemu własną firmę, czyli ok. 20 tys. zł. Niektórym opłacało się zwolnić swoich dotychczasowych pracowników i na ich miejsce przyjąć tych z dofinansowaniem z urzędu pracy”. A przecież nie o to chodziło. PUP - y powinny szukać rozwiązań dla konkretnych ludzi. Oddzielić tych, którzy chcą pracy, od zainteresowanych wyłącznie zaświadczeniem. Wtedy niepotrzebna byłaby armia 20 tysięcy urzędników. Jedynie pracownicy przeszkoleni do pracy z ludźmi, wynagradzani w zależności od efektów. Im bardziej beznadziejny przypadek przywrócisz na rynek pracy, tym większe pieniądze dostaniesz /.../ Skoro w Nysie nie ma pracy dla kasjerek, to można zawieźć je do pracy do Wrocławia. To 50 minut jazdy w jedną stronę. W Warszawie niejedna osoba tyle czasu poświęca na dotarcie do pracy. Dlaczego bezrobotny ma biegać do nas, skoro możemy zaoszczędzić mu czasu /.../ Nasi pracownicy będą dzwonić do bezrobotnych, informując ich o tym, co możemy dla nich zrobić, jakie mamy propozycje” - dzieli się swoimi przemyśleniami K. Kolbiarz,