JUŻ W KIOSKU

Na innych łamach

2011-07-11 00:00:00

Ocena:

0/5 | 0 głosów

„Forum” nr 19

Niemcy na własną prośbę przegapili szansę, jaką była emigracja młodych, wykształconych Polaków przed siedmiu laty. Teraz przyjadą do nich tylko robotnicy budowlani, których i tak dotychczas nie brakowało - uważa Klaus Zimmermann, niemiecki ekonomista, z którym rozmawiała Birgit Baumann w „Der Standard”.

Najlepsi Polacy bowiem już dawno wyjechali do Wielkiej Brytanii i Irlandii. Te państwa, podobnie jak Szwecja, całkowicie otworzyły rynki pracy bezpośrednio po rozszerzeniu Unii Europejskiej na Wschód. I skorzystały na tym pod względem gospodarczym. Co prawda w Szwecji, gdzie koniunktura nie była tak dobra, siła robocza w tej mierze co na Wyspach się nie pojawiła. Można powiedzieć, że przez tak długą izolację (otwarcie niemieckiego rynku nastąpiło 1 maja br. - przyp. ewa ) Niemcy przegapiły napływ najcenniejszych pracowników. Miną lata, zanim to się zmieni. „Najprawdopodobniej dojdzie do zmian w dziedzinach, w których Niemcom potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Dotyczy to przede wszystkim opieki zdrowotnej i pielęgniarskiej, także budownictwa./…/ Raczej zostaną zalegalizowane nawiązane już stosunki pracy. Polki, które przebywają w Niemczech na trzymiesięcznych wizach, będą mogły zostać na stałe. To samo tyczy się branży budowlanej”. No i wzrośnie na terenach przygranicznych ruch wahadłowy. Ludzie nadal będą mieszkać w Polsce, na Węgrzech czy w Czechach, codziennie jeżdżąc do pracy do Niemiec czy Austrii. Zamknięcie przed siedmioma laty niemieckiego rynku pracy było decyzją polityczną. „Wówczas czerwono - zielona koalicja pod rządami kanclerza Gerharda Schrődera przygotowała decydujące reformy socjalne/…/. Obawiano się wyborców. Z jednej strony zmniejszenie pomocy socjalnej, z drugiej wpuszczenie obcej siły roboczej do kraju, która mogła zagarnąć nawet gorzej opłacane miejsca pracy - to wydawało się zbyt trudne do przeprowadzenia” - tłumaczy niemiecki specjalista w zakresie migracji zarobkowej.

„El Pais” zajął się barbarzyńską praktyką, której patronował hiszpański Kościół, odbierania dzieci „upadłym kobietom”. Od adopcyjnych rodziców pobierano sowite wynagrodzenie, jakby chodziło o handel ludźmi - oburzają się Jesus Duva i Natalia Junquera w „Targu niewiniątek”.

Przed 1950 rokiem takie historie działy się we frankistowskich więzieniach, a potem w klinikach i sierocińcach, związanych zwykle z organizacjami kościelnymi. Samotne matki, często bardzo młode, nie potrafiły się oprzeć presji lekarzy, zakonnic i urzędników. W ten sposób zaspokajano zapotrzebowanie na dzieci do adopcji. Dziś proceder ujrzał światło dzienne, dzięki ruchowi ofiar. W ciągu ostatnich pięciu lat oddane do adopcji dzieci zorganizowały się przez Internet, zmuszając do działania hiszpańską Krajową Prokuraturę Generalną. Przedłożono jej 747 przypadków domniemanych kradzieży dzieci, w kolejce czeka następnych 400. „Niemal wszystkim tym matkom mówiono, że niemowlę, które właśnie urodziły, zmarło, i przekonano je, iż oglądanie zwłok jest niepotrzebną traumą. Gdy słuchając innych matek zaczęły wątpić, czy ich dziecko zmarło, czy też zostało im odebrane, udały się na cmentarze. Wiele z nich odkryło, że w procederze mogli brać udział pracownicy cmentarzy i domów pogrzebowych”. Cena dzieci wynosiła od 50 tys. peset do miliona. Osoby zgłaszające się po dziecko mogły wybierać, jeśli chodzi o płeć, a nawet wskazać konkretnego malucha. Ponieważ do 1970 r. w Hiszpanii rodzice adopcyjni mogli zapisać w urzędzie dziecko jako swoje własne, eliminowali tym samym biologiczną matkę. Wszystko działo się tak dlatego, że adopcja za pośrednictwem władz była długa i w większości przypadków niemożliwa. Z pomocą jednak owej mrocznej procedury problem w zasadzie nie istniał. Trzeba było poczekać na ustawę adopcyjną z 1987 r., aby władze zaprowadziły porządek i skończyły z tą siecią pokątnej adopcji.

„Polska Głos Wielkopolski” nr 125

„Bogactwo Kościoła to mit” - przekonuje biskup Tadeusz Pieronek w rozmowie z Małgorzatą Iskrą. W posiadaniu duchowieństwa są rzeczywiście dobra kultury o ogromnej wartości materialnej, ale jako zabytki historyczne stanowią zarazem własność społeczną. Nie powinno się więc w przypadku majątku Kościoła upraszczać sprawy. Podobnie jak i szacować majątku w hektarach. Wszak Kościół prowadzi szkoły, szpitale, ochronki i ma na swym koncie wiele innych działań charytatywnych, które trzeba finansować.

Kolejnym mitem są zwolnienia podatkowe. „Księża żyją z ofiar. Nazywa się to jura stule, czyli prawo stuły, i od tych wpływów płacą zryczałtowany podatek uzależniony od liczby osób zamieszkujących parafię. Podatkiem nie są natomiast objęte datki na utrzymanie kościoła i remonty”. Na pewno transparentność finansów Kościoła mogłaby mu pomóc. Uspokoiłoby to podejrzliwych i wzbudziło zaufanie do Kościoła. Duchowni jednak nie podzielili stanowiska bp T. Pieronka. „Myślę, że to jakaś zaszłość, rodzaj blokady mentalnej. Co nie znaczy, że np. niektórzy nie zastosowali przejrzystości finansowej w swoich parafiach. W świecie ksiądz nawet nie dotyka datków. Liczy je wspólnota parafialna i rozlicza się z wydatków. Są różne sposoby wspomagania Kościoła. „Nie podoba mi się stosowany w Niemczech podatek kościelny. Droga polska jest lepsza: daje ten, kto chce i może. Jeszcze lepszy wydaje mi się pomysł dobrowolnego odpisu podatkowego, który we Włoszech świetnie zdaje egzamin, a jest również stosowany w Hiszpanii i na Węgrzech”.