JUŻ W KIOSKU

Na innych łamach

2019-10-15 13:34:16

Ocena:

0/5 | 0 głosów

                                                    "Gość Niedzielny" nr 36 "Śmierć za zamkniętymi drzwiami" opisuje Jakub Jałowiczur. Społeczeństwu wydaje się, że więźniowie są cały czas monitorowani. Nic bardziej błędnego. Cel z kamerami jest mało. Podstawowa kontrola nad tym, co w nich dzieje, sprowadza się do obchodów strażników. Zaglądają wtedy przez wizjery do wnętrza cel. W polskich więzieniach przebywa obecnie 74 244 osoby. W pierwszym półroczu br. zmarło w więzieniach 91 więźniów. "W całym 2018 r. zgonów było 170, o 17 więcej niż rok wcześniej. 135 przypadków zakwalifikowano jako śmierć z przyczyn naturalnych. 26 więźniów popełniło samobójstwo. /.../ Dziewięć zgonów znalazło się w kategorii "inne", do której należą m.in. zabójstwa." Spadła liczba skutecznego targnięcia się na życie. Spadł też współczynnik samobójstw na 10 tysięcy osadzonych. Do 2010 r. wynosił ponad 4, a po wprowadzeniu nowego programu spadł poniżej 2. Na tendencje samobójcze nie miały wpływu ani długość wyroku, ani liczba kar i nagród otrzymanych przez więźnia. "Wśród ludzi dopuszczających się autoagresji dominowały osoby bezdzietne. /.../ Ryzyko było niemal zerowe w przypadku więźniów odbywających karę w systemie terapeutycznym. Najczęstszą formą samobójstwa było powieszenie się, przeważnie w toalecie, bo tam osadzony może na kilka minut zniknąć z oczu współwięźniom." W grupie więziennej subkultury dochodziło raczej do samookaleczeń. "Doświadczeni więźniowie czasem się ranią, połykają kawałki cementu albo piją substancje chemiczne, żeby dostać gorączki. Dzięki temu mogą trafić do szpitala więziennego, gdzie jest wygodniej niż w celi, albo uniknąć wezwania na przesłuchanie." Co nie znaczy, że zabójstw nie ma. Ba, przypadki śmierci w celi wcale nie są łatwe do wyjaśnienia. Znacznie częściej od zabójstw zdarzają się natomiast pobicia, upokarzanie słabszych więźniów czy przemoc seksualna. Najbardziej narażeni są tzw. kablarze, zabójcy dzieci i matek, potem przestępcy seksualni krzywdzący dzieci. Dlatego... podaje się fałszywe informacje na temat skazania, by chronić więźniów.                                                      "Przegląd" nr 33 Nawet na legalny rynek leków trafiały sfałszowane preparaty – informuje Ewa Smolińska- Borecka w publikacji "Fałszerze hulają i liczą pieniądze". Ponieważ w polskich aptekach brakuje niekiedy nawet zamienników niektórych leków, pojawiają się anonse ich sprzedaży w internecie. Sprzedaży poza dystrybucją trudno oszacować. Coraz częściej przestępcy fałszują leki onkologiczne, bo za jedno opakowanie można dostać nawet 20 tys. euro. Ale fałszowana jest również aspiryna. Sfałszowany lek to nie tylko ten, który został wyprodukowany przez nielegalnego wytwórcę i udaje lek legalny. To również ukradziony produkt leczniczy. Jego zakup jest niebezpieczny, gdyż nie wiadomo, jak był przechowywany. Obrót sfałszowanymi lekami szacuje się na 100 mln zł rocznie. Produkcja i dystrybucja sfałszowanych leków jest bardziej opłacalna niż narkotyków. Do 2016 r. największa na świecie nielegalna wytwórnia leków funkcjonowała w Polsce. W momencie jej zamknięcia przez policję pracowało tam 48 maszyn, a w magazynach zgromadzono 430 tys. sterydów w ampułkach i 100 tys. tabletek viagry. Najczęściej w Polsce fałszuje się sterydy anaboliczne. Największym odbiorcą sfałszowanych medykamentów są zatem klienci siłowni. Polacy kupują też środki odchudzające, pomocne w zaburzeniach erekcji, leki o działaniu wczesnoporonnym oraz psychotropowe. Ale i... na choroby układu krążenia czy cukrzycę oraz onkologiczne. "Według WHO połowa leków, które można kupić w Internecie, jest sfałszowana. Narodowy Instytut Leków ocenia, że to nawet 70 proc. /.../ Na podstawie raportów WHO oceniła w 2013 r. (najświeższe dane), że sfałszowane leki można podzielić na kilka grup: 32 proc. – brak substancji czynnej, 22 proc. – niewłaściwa substancja czynna lub substancje pomocnicze, 20 proc. – niewłaściwa zawartość substancji czynnej, 16 proc. – sfałszowane opakowanie, 9 proc. – znaczna ilość zanieczyszczeń i zaledwie 1 proc. – wierna kopia leku oryginalnego."                                                             "Polityka" nr 39 Na prywatnych pracodawców można nałożyć każdą daninę. Tylko kto zrealizuje te wszystkie obietnice, z płacą minimalną włącznie na poziomie 4 tys. zł, jak te firmy zaczną plajtować – zauważa Andrzej Radzikowski, pełniący obowiązki szefa OPZZ, w rozmowie Juliusza Ćwielucha: " Marks się kłania". W budżetówce będzie płacił rząd. Tyle że niektóre instytucje w kulturze czy służbie zdrowia już mają kłopoty z wypłacaniem pensji. Na dodatek osoba sprzątająca będzie zarabiała tyle co nauczyciel. "Szanuję ciężką pracę sprzątaczek. Ale mam świadomość, że nauczyciel włożył więcej wysiłku w podwyższanie swoich kwalifikacji i nie można tego relatywizować w imię obietnic wyborczych." Zwłaszcza jeżeli pieniądze mają pochodzić z budżetu, który... wypracowują Polacy. Rząd może podwyższać płace, ale musi zabrać np. w formie podwyżek cen czy części podatków. Społeczeństwo jest nieświadome tych niuansów. "I tu kłania się Karol Marks – byt określa świadomość. Polskie społeczeństwo jest mocno rozwarstwione ekonomicznie. /.../ Nie może być tak, że człowiek ciężko pracuje, a nie jest w stanie utrzymać rodziny. Dobrobyt bierze się z pracy. Ludzie zarabiają, płacą podatki, z których rozwija się państwo. W Polsce zaledwie 63 proc. dorosłych jest aktywnych zawodowo. Nie dość że muszą zarobić na siebie, to ciągną jeszcze te 37 proc., które nie pracuje. Europejska średnia jest na poziomie 70 proc. plus. W krajach skandynawskich dochodzi do 90 proc. Nie da się taką strukturą aktywności zawodowej zbudować zdrowej gospodarki i państwa, w którym dobrze się żyje – obawia się związkowiec.                                                           "Nie" nr 32 Tadeusz Jasiński zobaczył "Dno dna". Ostrzega przed tzw. badaniami genetycznymi, których – dzięki sieci – dostępność jest wręcz nieograniczona. To najprymitywniejsza forma wyciągania od naiwnych pieniędzy. Bardzo często grzebanie w ludzkim genomie z nauką nie ma nic wspólnego. Paranaukowa  wymowa terminów, typu "nutrigenetyka", nutrigenomika" czy genodieta" może brzmi profesjonalnie, lecz jest mało wiarygodna.  Bo promują je genetycy pracujący dla firm żyjących z opisywanie fiolek ze śliną. Wystarczy przecież napluć, wysłać i zapłacić. Tymczasem, jak się sobie dobrze przyjrzeć, będzie się wiedziało, co w nas siedzi. Że jeśli np. dziadkowie mieli nadwagę, to lepiej się ruszać i mniej jeść. Można mieć rewelacyjne predyspozycje genetyczne, ale wystarczy głupie powikłanie po grypie, by wywołać chorobę serca czy innego organu. Wróżenie z genetycznych fusów nic nie da. Ba, jeśli ktoś powierza swoje DNA jakiejś firmie, ta może z tą wiedzą zrobić, co tylko chce. Sprzedać firmie ubezpieczeniowej, która widząc potencjalnego raka w wieku 42 lat, zażąda od aplikującego kosmicznej stawki. Wraz z rozwojem genetyki zastosowań danych osobowych o DNA może być więcej. W Polsce nikt tego nie kontroluje. Nie ma żadnego prawa, które badania laboratoryjne nad DNA w jakikolwiek sposób by porządkowało. /.../ Jesteśmy jednym z ostatnich krajów w Europie, który genetyki nie uregulował prawnie./.../ Wiadomo natomiast na zasadzie porównawczej, że każdego roku w Polsce robi się około miliona testów DNA. Większość w firmach prywatnych." A że mamy wolny rynek, władzy to nie obchodzi. Interesuje tylko, czy te firmy zapłacą VAT, PIT i CIT.                                              "Angora" nr 33 "Polacy zostawili nas w tyle" – Philipp Fritz, warszawski korespondent dziennika "Die Welt" wychwala cyfrowy rozwój Polski. Zwłaszcza zaś stolicy. Przytoczył taką oto anegdotę. Z życia wziętą. We Wrocławiu młody Niemiec wsiadł do tramwaju. Za przejazd chciał zapłacić kartą. Wielokrotnie przykładał ją do czytnika, lecz z automatu nie wychodził żaden bilet. W końcu podeszła do niego seniorka i wytłumaczyła, że... bilet już dawno ma w telefonie! Obcokrajowcy przyjeżdżający do Polski nie widzą już kraju z byłego wschodniego bloku. "Widzą przypominającą tę z Azji, nafaszerowaną nowoczesnymi technologiami metropolię, w której jak grzyby po deszczu wyrastają szklane drapacze chmur." Bo też w ubiegłym roku gospodarka nad Wisłą wzrosła o 5,1 proc., a np. niemiecka jedynie o 1,5 proc. Wielu Polaków nie pojmuje, co się stało z Niemcami. "Z niedowierzaniem opowiadają o rozpadającej się za Odrą infrastrukturze, o wolnym Internecie i o flegmatycznej biurokracji. Dziwi ich pycha Niemców, którzy nadal postrzegają siebie jako mistrzów postępu i w ogóle nie zauważają, jak bardzo zostali w tyle. Na dowód podaje następujące przykłady. "W 2018 roku Polacy zapłacili bezgotówkowo za 83 proc. wszystkich zakupów, w RFN było to 14 proc. /.../ Monety i banknoty znikają z życia. /.../ W Niemczech taka płatność często nie jest możliwa, bo nie ma zasięgu Internetu. 4G ma 72,8 proc. Polski." Programiści z Polski należą do najlepszych w świecie. Wielu pracuje w Dolinie Krzemowej. Ale wracają. Specjaliści w Polsce bowiem zarabiają podobnie jak w RFN, tyle że koszty utrzymania są niższe niż w Niemczech.              "Forum" nr 16 Droga na Czerwoną Planetę zaczyna się na czerwonej pustyni w stanie Utah – to pierwsze zdanie reportażu "Witamy na Marsie tak jakby" – autorstwa Davida Kelly`ego  z "Los Angeles Times". Na odludziu można ujrzeć ludzi ubranych w kosmiczne kombinezony i wyposażonych w butle z tlenem, szukających przejścia między dużymi głazami albo zbierających próbki gleby. Tak wygląda stacja badań nad marsjańską pustynią, uruchomiona w 2001 r. Do kwater mieszkalnych wchodzi się "przez śluzę powietrzną i trzeba odczekać w niej pięć minut, żeby wyrównało się ciśnienie. W rzeczywistości nie ma tu żadnej różnicy ciśnień, ale tak wyglądałoby życie na Marsie. Tlenu jest tam jak na lekarstwo, atmosfera nie chroni przed słońcem, a różnice temperatur mogą wynosić nawet sto stopni – od plus 20 stopni Celsjusza w dzień do minus 80 w nocy." Obsługą stacji zajmuje się organizacja skupiająca 10 tys. entuzjastów badań kosmicznych z ponad 40 krajów, którzy działają na rzecz eksploracji i kolonizacji Czerwonej Planety. Większość gości pochodzi z zagranicy. Za dwutygodniowy pobyt trzeba zapłacić ok. 1500 dolarów. Można prowadzić własne eksperymenty, byle przestrzegać protokołu. Zachowywać się ostrożnie, jakby rzeczywiście przebywało się na Marsie. Eksperci twierdzą, że przy obecnym stanie technologii drogę na niego można pokonać w pół roku. I pomyśleć, że już w 1969 r. NASA miała plan lądowania na Marsie do 1981 r. Prezydent Nixon jednak schował projekt do szuflady. "Gdyby tamten projekt doprowadzono do końca, to do roku 1981 wysłalibyśmy człowieka na Marsa, do końca lat 80. mielibyśmy tam stałą bazę, a pierwsze dzieci urodzone na Czerwonej Planecie właśnie w czerwcu tego roku kończyłyby szkołę." Mars powinien być na wskroś marsjański. Miejscem powstawania nowych cywilizacji. "Badacze dowiedzieli się na przykład, że najlepszym pojazdem są małe łaziki, członkom załogi wystarczy jeden prysznic tygodniowo, a zespoły powinny być dowodzone z Marsa, a nie z Ziemi. /.../ Wszyscy się zgadzają, że najtrudniejszym wyzwaniem nie jest wcale izolacja. – To przeciwieństwo samotności. Problemem jest brak przestrzeni osobistej /.../. Członkowie ekipy podkreślają, że warunkami powodzenia misji są cierpliwość, optymizm, umiejętne rozwiązywanie konfliktów i poczucie humoru". wybrała /ewa/