JUŻ W KIOSKU

Mimochodem

2011-07-11 00:00:00

Ocena:

0/5 | 0 głosów

W Niemczech ponoć byłoby to już molestowanie. Zwracanie się do obcej osoby po imieniu. Tymczasem w Polsce takie sytuacje zdarzają się nagminnie. Nie mógł się do tego przyzwyczaić, jak powiedział w jednym z wywiadów udzielonych mediom, znany z programu „Europa da się lubić” i bijącego wszelkie rekordy oglądalności serialu „M jak miłość”, Steffen Möller. Mnie się „tykanie” po prostu nie podoba. Mimo że jest poprzedzone zwrotem pan czy pani. Oczywiście nie w sytuacji zażyłości między ludźmi, ale na płaszczyźnie urzędowej.
Ostatnio załatwiałam sprawy bankowe w jednej z miejscowych, bardzo zresztą licznych, placówek z rozpoznawalnym logo. Dziś prawie we wszystkich przy biurkach pracują nieprzyzwoicie wręcz młode osoby. Mają do czynienia nie tylko z rówieśnikami, ale i z klientami o pokolenie, a nawet dwa starszymi. Już przy sprawdzaniu personaliów zaczyna się wtrącanie familiarnego „pani Ewo”, „panie Adamie”. Robi się swojsko, bo o to zgodnie z marketingowymi zasadami chodzi, lecz w oficjalnych kontaktach razi. Najbardziej, gdy się obserwuje zachowanie urzędnika oczekując w kolejce. Na dodatek ocieka ono fałszem. Bo tak naprawdę chwyt ma wzmóc zaufanie do instytucji, dzięki czemu poprawi się jej wizerunek, a i może upiecze jakąś pieczeń, czyli osiągnie jeden z celów, dla których placówka funkcjonuje na rynku, niekoniecznie zgodny z oczekiwaniami petenta. Ale ten zorientuje się o tym dopiero po opuszczeniu gościnnych progów.

Równie często zwrot „pani Ewo” „lub „panie Adamie” słyszy się w rozmowie telefonicznej, kiedy przedstawiciel firmy chce rozmówcę zainteresować ofertą przygotowaną wyłącznie dla tej osoby. Mając przed sobą dajmy na to książkę telefoniczną, nie orientuje się, ile ktoś z drugiej strony połączenia ma lat. Nieustannie więc na wdzięczne „pani Cecylia?”, w słuchawce, odpowiadamy, że nestorka rodu dobiega setki i raczej nie podejdzie do telefonu. Co nie znaczy, że w następnej rozmowie ktoś inny znów nie spyta: „pani Cecylia?”

Jedno trzeba przyznać, że wszyscy telefonujący przedstawiają się z imienia i nazwiska, dodając nazwę firmy, którą reprezentują. Łatwo się domyślić, do czego się będzie namawianym. Czy do kupienia wełnianej pościeli, czy wzięcia pożyczki gotówkowej. Podobne zasady jakby nie dotyczyły służby zdrowia. Choć takie dobre wzorce płyną z kolei z serialu „Na dobre i na złe”. W leśnogórskiej lecznicy Małgorzata Foremniak, grająca lekarza anestezjologa, ma zwyczaj wchodząc do pacjenta przedstawiać się, uzupełniając informację o sobie medyczną specjalnością. W Starachowicach zaś przez brak takiej prezentacji omal nie doszło do faux pas.

Przyjaciółkę, z branży medycznej zresztą, zwiódł młody wygląd dyżurującej w szpitalu kobiety, że z rezerwą odpowiadała na zadawane pytania. Dopiero po chwili domyśliła się, że ma do czynienia, podobnie jak i ona, z lekarzem. Ale kto to był i w czym się specjalizuje pozostało tajemnicą. Lekarka się bowiem nie przedstawiła. O ileż byłoby prościej, gdyby to uczyniła. I grzeczniej.

Z jednej strony morze wylewności, jak na przykład w banku, z drugiej pełna anonimowość, jak w służbie zdrowia. A przecież wystarczyłoby wyważyć zachowanie. Ale kto dziś sięga do Kamyczka i drukowanych przed laty w „Przekroju” zasad „savoir – vivre”?