JUŻ W KIOSKU

Cienka linia losu

2019-11-27 08:00:45

Ocena:

0/5 | 0 głosów

Mimochodem Zamieniłam z nią może kilkanaście zdań. "Dzień dobry" za to mówiłam często, kiedy mijałyśmy się w klatce schodowej bloku, w którym mieszkała, a ja bywam tam przypadkiem, albo na ulicy. Nie sądzę, by mnie kojarzyła (jestem kuzynką jej sąsiadki), choć ja znałam ją od dawna. Z jednej ze starachowickiej instytucji, w której pracowała.   Zapamiętałam ją również ze względu na niecodzienne imię, które nosiła; podobało mi się, bo lubię wszystko co nietuzinkowe, odstające od przeciętności. Tak jak ona od niej odstawała. Może właśnie za sprawą takiego a nie innego imienia? Tyle że w skrócie już tak osobliwie nie brzmiało. Na pewno jednak pieszczotliwie. W ustach pozostałych mieszkanek osiedla. Jej znajomych rówieśniczek. Ale i zdrobnienie do niej pasowało. Kolorowe, jak ona sama. Znana była z  upodobania do bezdomnych zwierzaków, które dokarmiała, jak mi mówiono. Wiedziałam, że dbała o ptaki, bo te kilkanaście zdań w sumie padło, kiedy wynosiła coś skrzydlatym. Wbrew apelom administracji, żeby nie dokarmiać gołębi. Na dodatek robiła to w pobliżu śmietnika. Ale nigdy nie zwróciłabym jej uwagi. Nie śmiałabym. Było chyba po godzinie 13.00, kiedy karetką przywiozłam do domu kuzynkę po 10 – dniowym pobycie w szpitalu. Zajęta zbieraniem rzeczy i pomaganiem ratownikom przy wnoszeniu kuzynki na piętro, początkowo nie słuchałam uważnie, co mówi do mnie jedna z tamtejszych lokatorek. Dopiero słowa, że światło świeci się przez cały czas, włączyły w mojej głowie alarm. Mimo niekomfortowej sytuacji – kuzynka po operacji, wymagająca non – stop opieki – rzuciłam zupełnie serio, że za chwilę będę do dyspozycji. Tylko trochę ogarnę swój własny problem. Dzięki koleżance, która czekała na nas z obiadem, trwało to jakieś pięć minut. Zostawiwszy zmaltretowaną kuzynkę pod dobrą opieką, zbiegłam na półpiętro, gdzie czekała na mnie kobieta z dworu. Zaprowadziła pod mieszkanie, w którym rzeczywiście, przy słonecznej pogodzie, wszędzie świeciły się lampy. Drzwi były zamknięte. Nikt zza nich nie dawał znaku życia. Dołączyła do nas druga sąsiadka, która na oświetlone mieszkanie zwróciła uwagę już z samego rana, wyprowadzając psa, choć nie wydawało jej się to znów takie dziwne. Zresztą ja też nieraz, zająwszy się pracą, zapominam o włączonych lampach, mimo że to biały dzień. Tu jednak mimo wszystko zastanawiały. Wiedząc od stojących obok mnie pań, że lokatorka zamkniętego mieszkania nie jest najmłodsza, że nie ma bliższej rodziny, sięgnęłam po telefon, spodziewając się rozwiązania problemu pod numerem 112. Z perspektywy czasu profesjonalizm dyżurnych po drugiej stronie bezprzewodowych łącz wydaje mi się bezsporny. To raczej ja byłam chaotyczna w przedstawianiu sytuacji. Na moje usprawiedliwienie przemawia fakt, że dokładnie nie wiedziałam, do kogo wzywam pomoc. W każdym razie w ciągu pięciu minut zjawiły się w bloku wszystkie trzy służby. Straż pożarna, policja i pogotowie medyczne. Kiedy usłyszałam od strażaka, że w mieszkaniu na kuchence pali się jeszcze gaz, nie chciałam być świadkiem tego, co w środku być może odkryją. Pozwolili mi wrócić do kuzynki, bym mogła się nią zająć. A ja tak naprawdę nie chciałam wiedzieć, do kogo i po co przyjechali na moje wezwanie. Ba, nie do końca byłam pewna, czy nie bezpodstawnie. Dalszy ciąg historii dopisał się specjalnie dla mnie. Otwierając okno w pokoju kuzynki, żeby wpuścić trochę powietrza do mieszkania, ujrzałam na dole ratownika otwierającego karetkę. Domyśliłam się, że jednak nie na darmo telefonowałam pod 112. Że ktoś, nie wiedziałam kto, naprawdę potrzebował pomocy. Dopiero za jakiś czas niechcący dowiedziałam się, że na tę pomoc czekała owa barwna sąsiadka kuzynki. Miałam tylko nadzieję, że ta pomoc dotarła w porę. Po miesiącu rzucił  mi się nagle w oczy nekrolog z oryginalnym imieniem. Był to dla mnie duży wstrząs, bo akurat szłam na towarzyskie spotkanie. Równie kolorowa, jak liliowa pani, i w dobrym nastroju, choćby ze względu na przepiękną pogodę towarzyszącą nam tego roku prawie do końca października. Nie mówiąc o wcale nie tak znów zimnym listopadzie. Od razu przeleciała mi przez głowę myśl, czy gdyby wtedy ta pomoc dotarła o godzinie 8 – 9.00, a nie o 14.00, byłaby większa szansa na szczęśliwe zakończenie? Zrozumiałam zarazem, że to pytanie na zawsze pozostanie bez odpowiedzi i spokoju mi nie da. /ewa/